piątek, 20 lutego 2015

Kilka słów o odroczeniach...

Długo zastanawiałam się, czy pisać na ten temat. Pomyślałam w końcu, że na blogu mogę publikować moje przemyślenia na różne tematy związane z pracą nauczyciela. Dlatego opisuję dziś, jak wygląda temat odroczeń z perspektywy nauczyciela przedszkola.
Wielu rodziców 5-latków stoi teraz przed dylematem, czy posłać swoje pociechy do I klasy. Nie jest to decyzja łatwa – widzę to po codziennych niemal rozmowach z rodzicami na ten temat. Nie raz rodzice wzdychają głęboko mówiąc: „Ja już naprawdę nie wiem co robić”. Podejmowaniu tej decyzji nie sprzyja presja czasu, pod jaką są teraz rodzice – jeśli chcą odroczyć obowiązek szkolny, muszą jak najszybciej zapisać swoje dziecko na badanie do Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. Dlaczego? Stawką jest miejsce w przedszkolu.


Teoria…
O odroczenie realizacji obowiązku szkolnego mogą starać się rodzice, którzy mają wątpliwości, czy ich dziecko podoła nauce w pierwszej klasie. Zasięgają opinii u wychowawcy dziecka w przedszkolu i jeśli ich obawy potwierdzą się, proszą nauczyciela o wydanie informacji o dziecku – wychowawca sporządza ją na podstawie diagnozy wiadomości i umiejętności dziecka oraz w oparciu o obserwację dziecka. Uzyskaną informację należy przynieść w dniu badania dziecka w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. Na badanie należy umówić się odpowiednio wcześniej, gdyż często czeka się na nie około miesiąca. Badanie trwa dość długo (około 3 godzin), ma ono na celu sprawdzenie poziomu gotowości dziecka do podjęcia nauki w szkole. Po badaniu rodzice czekają jakiś czas na wydanie opinii o dziecku (około 1-2 tygodni). Z uzyskaną opinią udają się do dyrektora szkoły podstawowej, do której dziecko powinno uczęszczać (tej, która znajduje się w rejonie miejsca zamieszkania dziecka).  Dyrektor na podstawie zgromadzonej dokumentacji podejmuje decyzję o odroczeniu obowiązku szkolnego. Więcej informacji na stronie MEN. 

Tylko po co to wszystko?
Nie ukrywam, że nie jestem zwolennikiem posyłania 6-latków do pierwszej klasy. Według mnie nie ma to uzasadnienia ani w psychologii rozwojowej dziecka, ani w naszej polskiej rzeczywistości edukacyjnej.

A w praktyce…
Teoria teorią, a w praktyce niestety wszystko przybiera formę wyścigu. Za miejscem, terminem… Rodzice spieszą się z badaniem dziecka w poradni, aby zdążyć załatwić wszystkie formalności przed zakończeniem rekrutacji do przedszkola. Chcą, aby ich dziecko pozostało w dotychczasowym przedszkolu, dlatego z całym procesem „odraczania” muszą zdążyć przed końcem marca. Tylko, że pośpiech w tym przypadku jest akurat największym wrogiem. Nauczyciele w przedszkolu (czyli my) piszą informację o dziecku w styczniu/lutym, badania w poradni odbywają się też w styczniu/lutym, a do września jest jeszcze siedem miesięcy! Siedem miesięcy, podczas których wiele się może u dziecka zmienić.

To dlatego cała procedura odraczania wiąże się z niesamowitym stresem nie tylko dla rodziców, ale też dla nas. Bo to od nas przecież zaczyna się cała machina wydarzeń, to my piszemy pierwszą informację o dziecku. Teraz niektóre rzeczy mogą nas niepokoić, ale przecież we wrześniu mogą być one już tylko wspomnieniem. Rodzice również nie mają łatwego zadania. Z jednej strony nie chcą skrzywdzić dziecka  posyłając go do szkoły, gdzie (być może) nie będzie mogło się odnaleźć, a problemy będą narastać. Z drugiej strony boją się, że zostając w przedszkolu dziecko będzie się nudzić, „że się zahamuje”. I tak źle, i tak niedobrze.

My za rodziców decyzji nie podejmiemy, możemy im tylko doradzić. Przebywamy z dzieckiem dużo czasu, widzimy go w różnych sytuacjach i możemy ocenić jego przygotowanie do nauki w szkole. W tym roku prowadzę grupę 5-latków. Odroczenia to gorący temat w ostatnim czasie. Wielu rodziców w naszej grupie zdecydowało się na ten krok. I nie ma co ukrywać – są to decyzje słuszne. Oczywiście niektóre dzieci z naszej grupy bez problemu mogą pójść do szkoły i są do tego już teraz przygotowane. Ale większość niestety nie. Największym problemem jest dojrzałość emocjonalna dziecka – niektóre nasze 5-latki nie potrafią jeszcze wytrzymać całych zajęć siedząc spokojnie, nie lubią pracować w kartach ćwiczeń (zadania, szlaczki, kolorowanki), płaczą przy każdej okazji, nie umieją znosić niepowodzeń, łatwo się zniechęcają. Ale przede wszystkim CHCĄ SIĘ BAWIĆ.

Zabawa jest podstawową aktywnością dziecka – wiadomo. O jej zaletach nie będę tutaj pisać (bo to jest temat na cały osobny post). Myślę, że w grupie dzieci, które mają od września pójść do szkoły nie powinno pojawiać się kilkanaście razy w ciągu dnia pytanie: „A kiedy będziemy się bawić?” Nie ma się jednak co dziwić dzieciom: my musimy realizować podstawę programową, więc codziennie rano są zajęcia, do tego dochodzą zajęcia dodatkowe i już czasu na zabawę robi się mało. A jeśli dodamy do tego zajęcia, na które dzieci chodzą po przedszkolu, to na zabawę swobodną zostaje minimum czasu w ciągu dnia. Kiedy pójdą do szkoły zabawy nie będzie prawie w ogóle.  

Czasem wydaje mi się, że różne reformy są często w Polsce wprowadzane od końca. Tak jest i w tym przypadku. Najpierw posyłamy dzieci 6-letnie do pierwszej klasy, a o całą resztę będziemy martwić się później. A cała reszta to odpowiednie przygotowanie sal dla młodszych dzieci oraz przygotowanie nauczycieli. Nie wiem skąd taka logika… Nie mówię, że wszystkie szkoły i nauczyciele nie są odpowiednio przygotowani na młodsze dzieci, ale wiele na pewno (przykład usłyszany od jednej z mam: w jednej ze szkół na wizytację z kuratorium, która sprawdzała przygotowanie sal klas pierwszych, do jednej z sal „pożyczono” dywan i zabawki z oddziału przedszkolnego, oczywiście po wizytacji wróciły one na swoje miejsce). Mam nadzieję, że takich szkół jest jak najmniej, ale takie sytuacje świadczą najlepiej o nieprzemyślanym i pochopnym wprowadzaniu reformy.

Zastanawia mnie też inna kwestia. Jednym z argumentów posyłania do szkoły 6-latków jest fakt, iż w krajach zachodnich jest normą, że dzieci w tym wieku (lub młodsze) rozpoczynają naukę w pierwszej klasie. Nie wiem dlaczego używa się w Polsce takiego argumentu, skoro edukacji przedszkolnej w naszym kraju i edukacji przedszkolnej w krajach zachodnich nie ma co porównywać. Pomyślmy jak przygotowane do szkoły jest dziecko, które obowiązkowo uczęszczało do przedszkola od 3 roku życia (kraje zachodnie), a jak dziecko mające zapewnione tylko roczne przygotowanie przedszkolne (Polska). Odpowiedź nasuwa się sama. Od września tego roku wszystkie czterolatki mają być przyjęte do przedszkoli i to jest krok w dobrą stronę. Tylko dlaczego znowu wszystko jest robione od końca?

Kilka lat temu pisałam pracę dyplomową o osiąganiu dojrzałości do uczenia się matematyki przez dzieci. Cała przejrzana przeze mnie literatura przedmiotu mówi o osiąganiu przez dzieci gotowości do uczenia się w szkole w wieku około 7 lat. Wiadomo, że ta granica jest umowna i każde dziecko dojrzewa we własnym tempie, ale skoro badacze uogólniają wyniki badań do 7 r.ż., to czemu wychodzimy im naprzeciw i chcemy posyłać dzieci do szkoły kiedy najprawdopodobniej nie są na to gotowe? Słuchajmy ekspertów w tej dziedzinie! Może posłanie dziecka wcześniej do szkoły powinno być decyzją rodziców (bo dziecko naprawdę jest na to gotowe), a  nie wymogiem odgórnym. Może takie rozwiązanie byłoby lepsze.

Przez wiele, wiele lat pierwszą klasę rozpoczynały siedmiolatki. Nikomu nic się nie stało, wszyscy wyrośliśmy na ludzi. Po co zmieniać coś, co dobrze działa?

Moim celem nie było krytykowanie wprowadzanej reformy, ale pokazanie całego procesu od strony tych, których ona dotyka, czyli dzieci, rodziców i nauczycieli. Codziennie rozmawiam z rodzicami na ten temat i jest on niezwykle trudny. Powiem szczerze, że nie chciałabym się znaleźć w ich skórze. Szkoda, że tak ogromne zmiany w oświacie wprowadza się lekką ręką, bez pochylenia się nad dzieckiem i rodzicami. Myślę, że słuchanie głosów pedagogów, psychologów i oczywiście rodziców przyniosłoby wiele pożytku i zaoszczędziłoby stresu i nerwów nie tylko zagubionym rodzicom, ale i nam, nauczycielom. 









7 komentarzy:

  1. O Boże, już myślałam, że tylko ja tak myślę. Zgadzam się z Tobą w 100%. To jakiś istny koszmar. Też mam grupę 5latków, w tym jedną dziewczynkę, która płacze non stop - o wszystko i bez powodu, przynosi swoje zabawki i dosłownie histeryzuje jeśli się jej tego zabrania. Histeryzuje także z wielu innych powodów, a mimo to mama tej dziewczynki nalega by poszła do klasy 1- kiedy jej emocje są tak bardzo rozchwiane, kiedy nie potrafi się dostosować do zasad, nie usiedzi nawet 2minut, nie chce nic robić wszystko ją nudzi i wiecznie jest zmęczona - ustawia sobie wszystkich dookoła i jest przy tym bardziej infantylna niż nie jeden 4latek. Współczuje więc nauczycielowi, któy będzie miał takiego 6latka w klasie....

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Trochę się bałam komentarzy po tym tekście, ale widzę, że nie tylko w naszym przedszkolu jest ten problem... No właśnie u naszych 5-latków chodzi głównie o emocje, a tego niestety nie da się "wyćwiczyć", tu potrzeba CZASU...

      Usuń
  2. Bardzo dobrze napisany tekst! Również się z nim zgadzam. Ja to przeżywałam rok temu, kiedy miałam 5-latki. Cała ta sytuacja nie jest łatwa ani dla nas ani dla rodziców, a wszystko odbija się najbardziej na dzieciach.Co minister to nowe pomysły, wprowadzane z różnym skutkiem.
    PS. Świetny blog, zarówno merytorycznie jak i wizualnie. Na pewno będę często zaglądać :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do ministrów szkoda się wypowiadać (niestety)... Często z edukacją mają mało wspólnego. A skutki musimy znosić my...

      A na bloga zapraszam:)

      Usuń
  3. Tak tak tak. Dobry tekst. Również jestem nauczycielem ;) Zapraszam do siebie.
    Ja tu zostaje bardzo mi się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jestem nauczycielem również i widzę czasami jakie problemy ma młodzież czy mniejsze dzieciaki. Ogólnie bardzo fajny tekst, życiowy i mega mądry. Będę tu wpadać cześciej!

    OdpowiedzUsuń