Długo zastanawiałam się, czy
pisać na ten temat. Pomyślałam w końcu, że na blogu mogę publikować moje przemyślenia
na różne tematy związane z pracą nauczyciela. Dlatego opisuję dziś, jak wygląda
temat odroczeń z perspektywy nauczyciela przedszkola.
Wielu rodziców 5-latków stoi
teraz przed dylematem, czy posłać swoje pociechy do I klasy. Nie jest to
decyzja łatwa – widzę to po codziennych niemal rozmowach z rodzicami na ten
temat. Nie raz rodzice wzdychają głęboko mówiąc: „Ja już naprawdę nie wiem co robić”.
Podejmowaniu tej decyzji nie sprzyja presja czasu, pod jaką są teraz rodzice –
jeśli chcą odroczyć obowiązek szkolny, muszą jak najszybciej zapisać swoje
dziecko na badanie do Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej. Dlaczego? Stawką
jest miejsce w przedszkolu.
Teoria…
O odroczenie realizacji
obowiązku szkolnego mogą starać się rodzice, którzy mają wątpliwości, czy ich
dziecko podoła nauce w pierwszej klasie. Zasięgają opinii u wychowawcy dziecka
w przedszkolu i jeśli ich obawy potwierdzą się, proszą nauczyciela o wydanie
informacji o dziecku – wychowawca sporządza ją na podstawie diagnozy wiadomości
i umiejętności dziecka oraz w oparciu o obserwację dziecka. Uzyskaną informację
należy przynieść w dniu badania dziecka w Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej.
Na badanie należy umówić się odpowiednio wcześniej, gdyż często czeka się na
nie około miesiąca. Badanie trwa dość długo (około 3 godzin), ma ono na celu
sprawdzenie poziomu gotowości dziecka do podjęcia nauki w szkole. Po badaniu
rodzice czekają jakiś czas na wydanie opinii o dziecku (około 1-2 tygodni). Z
uzyskaną opinią udają się do dyrektora szkoły podstawowej, do której dziecko
powinno uczęszczać (tej, która znajduje się w rejonie miejsca zamieszkania
dziecka). Dyrektor na podstawie
zgromadzonej dokumentacji podejmuje decyzję o odroczeniu obowiązku szkolnego. Więcej informacji na stronie MEN.
Tylko po co to wszystko?
Nie ukrywam, że nie jestem
zwolennikiem posyłania 6-latków do pierwszej klasy. Według mnie nie ma to
uzasadnienia ani w psychologii rozwojowej dziecka, ani w naszej polskiej
rzeczywistości edukacyjnej.
A w praktyce…
Teoria teorią, a w praktyce
niestety wszystko przybiera formę wyścigu. Za miejscem, terminem… Rodzice spieszą się z badaniem dziecka w
poradni, aby zdążyć załatwić wszystkie formalności przed zakończeniem
rekrutacji do przedszkola. Chcą, aby ich dziecko pozostało w dotychczasowym
przedszkolu, dlatego z całym procesem „odraczania” muszą zdążyć przed końcem
marca. Tylko, że pośpiech w tym przypadku jest akurat największym wrogiem. Nauczyciele
w przedszkolu (czyli my) piszą informację o dziecku w styczniu/lutym, badania w
poradni odbywają się też w styczniu/lutym, a do września jest jeszcze siedem
miesięcy! Siedem miesięcy, podczas których wiele się może u dziecka zmienić.
To dlatego cała procedura
odraczania wiąże się z niesamowitym stresem nie tylko dla rodziców, ale też dla
nas. Bo to od nas przecież zaczyna się cała machina wydarzeń, to my piszemy
pierwszą informację o dziecku. Teraz niektóre rzeczy mogą nas niepokoić, ale
przecież we wrześniu mogą być one już tylko wspomnieniem. Rodzice również nie
mają łatwego zadania. Z jednej strony nie chcą skrzywdzić dziecka posyłając go do szkoły, gdzie (być może) nie
będzie mogło się odnaleźć, a problemy będą narastać. Z drugiej strony boją się,
że zostając w przedszkolu dziecko będzie się nudzić, „że się zahamuje”. I tak
źle, i tak niedobrze.
My za rodziców decyzji nie
podejmiemy, możemy im tylko doradzić. Przebywamy z dzieckiem dużo czasu,
widzimy go w różnych sytuacjach i możemy ocenić jego przygotowanie do nauki w
szkole. W tym roku prowadzę grupę 5-latków. Odroczenia to gorący temat w
ostatnim czasie. Wielu rodziców w naszej grupie zdecydowało się na ten krok. I
nie ma co ukrywać – są to decyzje słuszne. Oczywiście niektóre dzieci z naszej
grupy bez problemu mogą pójść do szkoły i są do tego już teraz przygotowane.
Ale większość niestety nie. Największym problemem jest dojrzałość emocjonalna
dziecka – niektóre nasze 5-latki nie potrafią jeszcze wytrzymać całych zajęć
siedząc spokojnie, nie lubią pracować w kartach ćwiczeń (zadania, szlaczki,
kolorowanki), płaczą przy każdej okazji, nie umieją znosić niepowodzeń, łatwo
się zniechęcają. Ale przede wszystkim CHCĄ SIĘ BAWIĆ.
Zabawa jest podstawową
aktywnością dziecka – wiadomo. O jej zaletach nie będę tutaj pisać (bo to jest
temat na cały osobny post). Myślę, że w grupie dzieci, które mają od września pójść do szkoły nie powinno
pojawiać się kilkanaście razy w ciągu dnia pytanie: „A kiedy będziemy się
bawić?” Nie ma się jednak co dziwić dzieciom: my musimy realizować podstawę
programową, więc codziennie rano są zajęcia, do tego dochodzą zajęcia dodatkowe
i już czasu na zabawę robi się mało. A jeśli dodamy do tego zajęcia, na które
dzieci chodzą po przedszkolu, to na zabawę swobodną zostaje minimum czasu w ciągu
dnia. Kiedy pójdą do szkoły zabawy nie będzie prawie w ogóle.
Czasem wydaje mi się, że różne
reformy są często w Polsce wprowadzane od końca. Tak jest i w tym przypadku. Najpierw
posyłamy dzieci 6-letnie do pierwszej klasy, a o całą resztę będziemy martwić
się później. A cała reszta to odpowiednie przygotowanie sal dla młodszych
dzieci oraz przygotowanie nauczycieli. Nie wiem skąd taka logika… Nie mówię, że
wszystkie szkoły i nauczyciele nie są odpowiednio przygotowani na młodsze dzieci,
ale wiele na pewno (przykład usłyszany od jednej z mam: w jednej ze szkół na
wizytację z kuratorium, która sprawdzała przygotowanie sal klas pierwszych, do
jednej z sal „pożyczono” dywan i zabawki z oddziału przedszkolnego, oczywiście
po wizytacji wróciły one na swoje miejsce). Mam nadzieję, że takich szkół jest
jak najmniej, ale takie sytuacje świadczą najlepiej o nieprzemyślanym i
pochopnym wprowadzaniu reformy.
Zastanawia mnie też inna
kwestia. Jednym z argumentów posyłania do szkoły 6-latków jest fakt, iż w
krajach zachodnich jest normą, że dzieci w tym wieku (lub młodsze) rozpoczynają
naukę w pierwszej klasie. Nie wiem dlaczego używa się w Polsce takiego
argumentu, skoro edukacji przedszkolnej w naszym kraju i edukacji przedszkolnej
w krajach zachodnich nie ma co porównywać. Pomyślmy jak przygotowane do szkoły
jest dziecko, które obowiązkowo uczęszczało do przedszkola od 3 roku życia
(kraje zachodnie), a jak dziecko mające zapewnione tylko roczne przygotowanie
przedszkolne (Polska). Odpowiedź nasuwa się sama. Od września tego roku
wszystkie czterolatki mają być przyjęte do przedszkoli i to jest krok w dobrą
stronę. Tylko dlaczego znowu wszystko jest robione od końca?
Kilka lat temu pisałam pracę
dyplomową o osiąganiu dojrzałości do uczenia się matematyki przez dzieci. Cała przejrzana
przeze mnie literatura przedmiotu mówi o osiąganiu przez dzieci gotowości do
uczenia się w szkole w wieku około 7 lat. Wiadomo, że ta granica jest umowna i
każde dziecko dojrzewa we własnym tempie, ale skoro badacze uogólniają wyniki
badań do 7 r.ż., to czemu wychodzimy im naprzeciw i chcemy posyłać dzieci do szkoły
kiedy najprawdopodobniej nie są na to gotowe? Słuchajmy ekspertów w tej dziedzinie!
Może posłanie dziecka wcześniej do szkoły powinno być decyzją rodziców (bo
dziecko naprawdę jest na to gotowe), a
nie wymogiem odgórnym. Może takie rozwiązanie byłoby lepsze.
Przez wiele, wiele lat
pierwszą klasę rozpoczynały siedmiolatki. Nikomu nic się nie stało, wszyscy
wyrośliśmy na ludzi. Po co zmieniać coś, co dobrze działa?
Moim celem nie było
krytykowanie wprowadzanej reformy, ale pokazanie całego procesu od strony tych,
których ona dotyka, czyli dzieci, rodziców i nauczycieli. Codziennie rozmawiam
z rodzicami na ten temat i jest on niezwykle trudny. Powiem szczerze, że nie
chciałabym się znaleźć w ich skórze. Szkoda, że tak ogromne zmiany w oświacie
wprowadza się lekką ręką, bez pochylenia się nad dzieckiem i rodzicami. Myślę, że
słuchanie głosów pedagogów, psychologów i oczywiście rodziców przyniosłoby wiele
pożytku i zaoszczędziłoby stresu i nerwów nie tylko zagubionym rodzicom, ale i
nam, nauczycielom.
O Boże, już myślałam, że tylko ja tak myślę. Zgadzam się z Tobą w 100%. To jakiś istny koszmar. Też mam grupę 5latków, w tym jedną dziewczynkę, która płacze non stop - o wszystko i bez powodu, przynosi swoje zabawki i dosłownie histeryzuje jeśli się jej tego zabrania. Histeryzuje także z wielu innych powodów, a mimo to mama tej dziewczynki nalega by poszła do klasy 1- kiedy jej emocje są tak bardzo rozchwiane, kiedy nie potrafi się dostosować do zasad, nie usiedzi nawet 2minut, nie chce nic robić wszystko ją nudzi i wiecznie jest zmęczona - ustawia sobie wszystkich dookoła i jest przy tym bardziej infantylna niż nie jeden 4latek. Współczuje więc nauczycielowi, któy będzie miał takiego 6latka w klasie....
OdpowiedzUsuńTrochę się bałam komentarzy po tym tekście, ale widzę, że nie tylko w naszym przedszkolu jest ten problem... No właśnie u naszych 5-latków chodzi głównie o emocje, a tego niestety nie da się "wyćwiczyć", tu potrzeba CZASU...
UsuńBardzo dobrze napisany tekst! Również się z nim zgadzam. Ja to przeżywałam rok temu, kiedy miałam 5-latki. Cała ta sytuacja nie jest łatwa ani dla nas ani dla rodziców, a wszystko odbija się najbardziej na dzieciach.Co minister to nowe pomysły, wprowadzane z różnym skutkiem.
OdpowiedzUsuńPS. Świetny blog, zarówno merytorycznie jak i wizualnie. Na pewno będę często zaglądać :)
Co do ministrów szkoda się wypowiadać (niestety)... Często z edukacją mają mało wspólnego. A skutki musimy znosić my...
UsuńA na bloga zapraszam:)
Tak tak tak. Dobry tekst. Również jestem nauczycielem ;) Zapraszam do siebie.
OdpowiedzUsuńJa tu zostaje bardzo mi się podoba :)
Bardzo mi miło! :)
UsuńJestem nauczycielem również i widzę czasami jakie problemy ma młodzież czy mniejsze dzieciaki. Ogólnie bardzo fajny tekst, życiowy i mega mądry. Będę tu wpadać cześciej!
OdpowiedzUsuń